sobota, 25 maja 2013

♥Prolog

 Miasteczko Minot w Dakocie Północnej słynęło ze swojego ciepłego klimatu, po którym teraz nie było ani śladu. 43,000 mieszkańców widziało jedynie smugi deszczu, który migał na ciemnym, gwieździstym niebie. Widok był prześliczny, ale nie był on entuzjastyczny dla wielu osób. W tym pewnemu mężczyźnie, który szedł szybkim krokiem i non stop wdeptywał w kałuże co kwitował głośnymi i kreatywnymi salwami przekleństw. Miał już wszystkiego dosyć, ale musiał to zrobić.
Inaczej skończyłby jak oni...
        ***
     W domu Samanthy Rivery było zawsze tłoczno. Jej rodzice często urządzali spotkania, na których alkohol lał się litrami, a ludzie świetnie się bawili. Sammy często zasmucał brak takich spotkań. Ona i jej mąż Andrew nie byli w stanie urządzić choćby jednej imprezy bez wcześniejszego oszczędzania, trwającego kilka miesięcy. Drugim, jeszcze smutniejszym, powodem był brak przyjaciół - Sammy znała tylko 2 osoby, które mogła tak nazwać. Jeden z nich popadł teraz w problemy finansowe, a drugi uciekł, gdy poczuł niebezpieczeństwo. W tym momencie Sammy mogła zwierzyć się tylko jednej osobie i na pewno nie był to jej mąż, Andrew.
- Wszystko w porządku skarbie? - odwróciła się i spojrzała w stronę, z której dochodził ciepły ton Andrew.
- W jak najlepszym - wysiliła się na sztuczny uśmiech. Nic nie było w porządku. Już nigdy nie będzie, ale Andrew o tym nie wiedział. Kiwnął tylko głową i odszedł w stronę salonu, gdzie czekał na niego czteropak piwa i mecz jego ulubionej drużyny footballowej.
 Sammy głośno westchnęła i poprawiła niesforny kosmyk włosów, który powinien znajdować się na  plecach, a w tym momencie swobodnie opadał na przedramię. Zauważyła wtedy pamiątki znajdujące się na jej nadgarstku - malutką myszkę, blizny po cięciach i tatuaż. Przesunęła palcem po wypukłej bliźnie i ponownie zakorciło ją, aby przejechać po tym miejscu nożem, który znajdował się tylko na wyciągnięcie ręki... Nie! - upomniała się. Przecież obiecywała, ze nigdy więcej tego nie zrobi. Odepchnęła od siebie złe myśli i spojrzała na tatuaż, przez który przebiegała jedna z blizn. ,,Sammy and Dymi". Dymi był jej najlepszym przyjacielem, a teraz ślad po nim zaginął. Blizna przebiegała centralnie przez jego imię - zrobiła to, gdy odszedł. Płakała, ale on ją zostawił. Zamknęła oczy i przypomniała sobie jak to było kiedy był blisko niej...
     Z transu wyrwało ją pukanie. Andrew ruszył leniwie w stronę drzwi z miną nastolatka, który właśnie dostał karę. Zmieniła się, gdy zobaczył kto puka.
- Sammy idź na górę! - warknął. Sammy stanęła w miejscu.
- Kto to?
- Nie ważne! - warknął ponownie.
- Kto to do cholery jest! - krzyknęła. Andrew spojrzał na nią zdenerwowany.
-Oni - jeden wyraz wystarczył, aby Sammy pobiegła na górę. Chciała wejść do pokoju, ale ciekawość wzięła górę i kucnęła obok balustrady.
- Witam mojego szanownego przyjaciela! - usłyszała głos Harolda, zabarwiony obcym akcentem, który starał się ukryć.

- Czego tu szukasz? - rzucił od niechcenia Andrew i zatorował mu przejście ręką

- No weź! Nie masz ochoty spędzić trochę czasu ze swoim najlepszym przyjacielem? - Harry uśmiechał się wrednie co było typowe dla niego. Widok jego ust nie wyginających się w nierówny łuk był dość nietypowy.
- Już nie jesteśmy przyjaciółmi! - syknął Andrew.
- Ach, rozumiem - uśmiechnął się wyniośle - Jesteś zły za tą akcję z May - puścił mu oczko
- Jak możesz, co? - wybuchnął Andrew i zacisnął ręce w pięści - Odwaliłeś coś takiego i przychodzisz tu do mnie z piwem. Myślisz, że ci wybaczę!?
- Tak?- opowiedział po chwili zastanowienia - Zawsze lubiłeś alkohol i niezłe laski - uśmiechnął się najwredniej jak potrafił. Andrew uderzył go z pięści w nos i po chwili po twarzy ciekła mu czerwona strużka. Harold zatoczył się lekko do tyłu, ale to nie wystarczyło, aby zniszczyć mu dobry humor.
- Tym się doigrałeś chłopie - podciągnął rękawy. Na lewym przedramieniu miał wytatuowany numer. Sammy zamurowało. Nie tylko ją. Harry wykorzystał chwilę, w której Andrew stał zamurowany i skręcił mu kark, mimo że nie potrzebował używać do tego rąk. Mógł to zrobić inaczej. Wiedziała co się święci, więc pobiegła do pokoju swojej córki. Była przerażona, ale powtarzała sobie, że mała jest najważniejsza i musi ją uratować. Wpadła do pokoju w momencie, w którym Harold wszedł na schody. Spojrzała na malucha, który spał słodko i nie zdawał sobie sprawy z tego co się dzieje. Kucnęła obok łóżka i pocałowała dziewczynkę, która się uśmiechnęła. Łzy naszły jej do oczu i otarła je wierzchem dłoni.
- Mamusia cię kocha - szepnęła i pogłaskała małą po głowie - Kocha i zawsze kochała... - przerwała, gdy załamał się jej głos. Usta dziewczynki ułożyły się w uśmiech. Na górze rozległo się prychnięcie a zaraz po nim krótki, irytujący śmiech.

- Witaj Samantho - usłyszała za swoimi plecami. Spojrzała na podłogę, gdzie widziała jego cień. Opierał się o futrynę i uderzał butem w ścianę wystukując rytm jej ulubionej piosenki.

- Harold - odchrząknęła, aby jej głos zabrzmiał normalniej. Podniosła się z kolan, aby nie dawać mu satysfakcji patrzenia na nią z góry - Co cię do nas sprowadza?
- Daruj sobie tą scenkę - prychnął - Wiem, że wszystko widziałaś, więc poproszę tylko o twoją odpowiedź, tak, czy nie?
- Znasz ją - powiedziała lodowatym tonem.
- Zawsze lubiłaś zgrywać niegrzeczną dziewczynkę - zaśmiał się gardłowo. Odsunął włosy z ramienia Sammy i zignorował fakt, że zesztywniała, gdy musnął jej skórę. Przesunął nosem po jej szyi i złożył delikatny pocałunek na jej obojczyku.

A potem zrobił to, co mu nakazano...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz